Ostatnio usłyszałam bardzo mądre stwierdzenie na temat bycia rodzicem Malucha:
Nie jesteś dla niego osobą, tylko miejscem: domem.
Planowałam pisać o rodzicielstwie jak o wszystkim innym: ironicznie, niepoważnie, nieco zgryźliwie i złowieszczo. Jednak kilka miesięcy „mamowania” wystarczyło bym nabrała nowej pokory w stosunku do tajemnicy znanej nam wszystkim jako cud kształtowania (się) nowego życia. Dlatego też planuję opowiadać Wam o niesamowitych przygodach bycia Mamą w sposób pokorny i godny. To niesamowite, że ja – do niedawna potłuczona, wystraszona magistrantka z niedoborem żelaza – jestem dla kogoś innego pierwszym domem, przystanią, miejscem ukojenia płaczu i ugaszenia głodu czy pragnienia. Nie przymierzając rodzic jest niczym latarnia morska na burzliwym oceanie nowych odczuć, przeżyć i osób.
Będzie też oczywiście o nocnych poślizgach na kupie.
Bądźmy szczerzy. W naszym domu nic nikogo tak nie cieszy ani nie zajmuje jak porządna, wyczekana kupa.
Dlatego też zapraszam do cyklicznej lektury komedii przyprawionej horrorem o nazwie roboczej: „Nasza księżniczka ma siusiaka. Wyjątkowo niekontrowersyjna seria o rodzicielstwie”.
Skąd roboczy tytuł serii?
Kiedy dowiedzieliśmy się, że spodziewamy się córki nikt nie był zaskoczony. W rodzinie było już dwóch małych chłopców i sześć dziewczynek. Moja Mama dokonała przedwiecznych, niemalże sumeryjskich obliczeń z tajnej kartki, którą mój Tata dostał od „jakichś bab z pracy” dwadzieścia pięć lat temu. Wyszedł chłopak ale wszyscy to zignorowali.
Siostra Męża kupiła nam nawet pierwsze dziewczęce buciki w cętki, zaznaczając, że to prezent „dla małej księżniczki”. Dopiero po miesiącu, niemalże w połowie ciąży, okazało się, że nasza „księżniczka” ma siusiaka. Było to zdanie, z którym obdzwoniłam całą rodzinę stojąc na parkingu pod przychodnią. I tak zaczęła się nasza przygoda w roli rodziców małego chłopca.