Utopiony w mleku matki

Zgadywałam, że nie uda mi się karmić piersią i tym samym szybko przejdziemy na mleko modyfikowane. Nie z wyboru, z przymusu. Naprawdę za mało się mówi o takich instancjach jak doradca laktacyjny. Mam wrażenie, że cała podróż po karmieniu piersią jest bardzo wyboista.

Po porodzie przystawiono mi Syna do piersi. Tak po prostu. Potem dowiedziałam się, że dzieci często przez kilkanaście godzin są opite płynami z życia płodowego, więc przystawia się je przede wszystkim dla kontaktu ciało-do-ciała. Tak więc dziecko najpierw próbowało pić, potem już płakało, a efektów nie było. Podczas prób przyspieszania porodu koleżankom już wtedy pojawiała się na brodawkach tak zwana siara. U mnie po dobie od porodu nadal nic się nie działo.

Słyszałam, że podanie dziecku mleka modyfikowanego to niemalże pewna rezygnacja z karmienia piersią: dziecko zniechęca się, a piersi przestają produkować mleko. Tak więc męczyłam i siebie i dziecko. Potem zdecydowałam się podać mu małą ilość mleka modyfikowanego, żeby nie bać się, że padnie z głodu. W nocy byłam już tak załamana, że skarżyłam się położnym. Wszystkie mówiły, że „skoro dziecko pije to znaczy, że ma co pić” ale im nie wierzyłam. W końcu jedna umiejętnie nacisnęła na moją brodawkę i pojawiły się krople siary. Jaka to była ulga dla psychiki! Omal się wtedy nie popłakałam.

Jak wyglądały pierwsze dni karmienia?

Po pierwszej dobie życia dziecka kilka razy dziennie odwiedzała nas doradczyni laktacyjna. Pokazała mi jak przystawiać dziecko; jak go trzymać; jak z kołdry zrobić prowizoryczną poduszkę do karmienia; jak karmić na leżąco. Mój Syn był sporym noworodkiem (59cm i 4500g), dlatego też doradczyni, jak i pediatra polecili mi dokarmiać go mlekiem modyfikowanym jeśli nic nie ma już w piersiach. Laktacja szybko się rozkręciła, tak więc butelkę podałam mu dosłownie raz.

Po powrocie do domu byłam mistrzem karmienia aż do drugiego tygodnia życia Malucha: wtedy, równo z podręcznikiem, zaczęły się jego brzuszkowe problemy. Pił za dużo i za łapczywie, potem płakał, a w kiszkach zbierały się gazy. Stanęło na tym, że karmiłam go na leżąco, co pozwalało mu na największą kontrolę. Próbowałam też go karmić „pod górkę” ale wtedy mój Kawał Chłopa zwykle decydował się na przykład na kopniaki w kierunku mojej świeżej blizny. Karmienie „spod pachy” udało mi się raz i wymagało kooperacji dwóch dorosłych, kanapy i pięciu poduszek.

W trzecim tygodniu coś znów było nie tak. W końcu wyczytałam, że prawdopodobnie przechodzimy przez kryzys laktacyjny: dziecko nagle potrzebuje więcej mleka niż wcześniej, przez co się wścieka. Mleko było ale leciało zbyt wolno. Po tym kilkudniowym kryzysie budziłam się za-la-na mlekiem bądź z piersiami jak cegły. Po piciu z takich zbiorników pod ciśnieniem biedne dziecko opijało się po korek, a na dodatek łykało powietrze. Poza karmieniem na leżąco zdecydowałam się więc odciągać nieco mleka przed każdym posiłkiem.

Wszyscy radzili mi, żebym odciągała tyle mleka, żeby je potem mrozić. Bałam się. Po pierwsze przeraża mnie wizja podania dziecku jedzenia, które od kilku miesięcy leżało w mrożonkach. Po drugie czasem budziłam się z mokrą koszulą, a czasem całą zawartość wypijało dziecko. Co jeśli odciagnę mleko na które on za chwilę wyrazi zapotrzebowanie?

Po kilku dniach znów zauważyłam, że coś się dzieje. Zaraz po skończonym posiłku Mateusz zanosił się płaczem, a często też ulewał. Z czasem doszliśmy do tego, że nasz mały ssak jest jak biedny student i je dokładnie tyle ile mu dadzą. W efekcie się przejadał. Teraz więc przyszedł czas na test smoczka, którego niemalże nie doświadczał. Po zjedzeniu, oderwaniu się od piersi i odbiciu – jeśli dalej chciał jeść- Maluch dostawał smoczek.

Następował jeden z trzech scenariuszy:

  1. Ssał smoczek;
  2. Wypluwał smoczek i się uspokajał;
  3. Wypluwał smoczek i dalej był głodny. Wtedy też dostawał „drugie danie”.

Tak minęło pierwszych pięć tygodni (tylko pięć!) karmienia. W szóstym tygodniu, według mądrych stron internetowych, może nas czekać kolejny kryzys laktacyjny, dlatego też na razie nie staram się uspokajać swojej laktacji. Ciąg dalszy nastąpi. Oby już bez kolek ale za to na siedząco.

Aktualizacja: w 7tygodniu byłam już w stanie karmić na siedząco (choć wolałam leżeć), a ilość mleka była już w miarę dostosowana do potrzeb dziecka. W kolejnych tygodniach cała sytuacja uspokoiła się i dopasowała do naszego trybu dnia. Uf!

Z czasem KP jest naprawdę dobrym, przyjaznym dla obu stron rozwiązaniem. Mama nie musi walczyć z butelką; Bobas dostaje najlepszej jakości produkt (działanie przeciwgorączkowe, odżywcze, łagodzące i wiele innych). Starsze dziecko zaczyna rozumieć jak ważne jest to, co się dzieje. Samo obraca się na boczek, uśmiecha się, wpatruje w swoją Mamę tymi wielkimi ślepkami, łapie dłonią Jej kciuk czy kołnierz koszuli. Sielankowo.

Protip: poza sytuacjami gdzie bobas dusi się od nadmiaru mleka wybawieniem jest rogal, zwany -przez mojego Męża dyslektyka- obwarzankiem, pierogiem czy bananem. Z drugiej strony do jego niesławnych powiedzeń należą takie jak:

Nie odbijaj kota ogonem, bo go to boli.

Nie zaglądaj w łeb darowanemu koniu.

Dodaj komentarz