Szanowni Państwo – stało się. Rozszerzanie diety.
Pora zacząć przygodę z (nie)sławnym BLW.
Na kilka dni przed oficjalnym półroczem znajomości z Bobasem zdecydowałam, że czas zacząć podawać mu poszczególne produkty spożywcze. Naczytałam się wielu sprzecznych informacji; oczywiście wiedza mojej Mamy (soczki) nie zgadzała się z wiedzą pediatry (dwa tygodnie miękkiej marchewki) i ruchem BLW (klopsiki, makarony, całe warzywa).
Zaczęliśmy od podania Maluchowi marchewki i ziemniaka. Oba warzywa były rozgniecione na papkę. Potem przyszedł czas na brokuł (tak, ten na którym wisiał los całej naszej lodówki). Oczywiście Malec wszystko wypluwał. Po kilku takich „posiłkach” nie chciał nawet mieć jedzenia w buzi. Od razu próbował uciec z krzesełka. Pomyślałam, że spróbuję przekupić go smaczniejszym jedzeniem, jak truskawki. Był równie zachwycony.
Po około dwóch tygodniach czułam się pokonana. Bobas opracował technikę, gdzie spektakularnie wymiotował, gdy jedzenie znalazło się na jego języku. Zaczęłam rozważać normalność takich zachowań. Oczywiście jestem super stabilną psychicznie osobą, więc oszacowałam, że na pewno musimy udać się do neurologopedy.
A oliwa, sprawiedliwa…
Do rozszerzania diety postanowiłam dołożyć zdrowy olej i oliwę. W związku z tym dokonałam zamówienia w wysoce polecanej rodzinnej firmie. Po kilku dniach, zamiast moich dwóch buteleczek za 60 złotych, dotarła do mnie wielka paka. Po rozpakowaniu okazało się, że jest to sześć produktów (za około 300 złotych), których nie zamawiałam. Przez sekundę rozważałam udanie, że nic się nie stało. Sięgnęłam po jedną z butelek i żołądek podszedł mi do gardła.
Nie, to jest kradzież.
Zadzwoniłam do firmy, wyjaśniłam sytuację. Czekało mnie pakowanie, przeprawa z kurierem i kilka rozmów telefonicznych. Moje zamówienie dotarło po dwóch dniach, nieco spóźnione. W trakcie gdy wykonywałam pierwszy telefon mój Bobas sunął sobie majestatycznie na brzuchu po macie, a moja Mama przyniosła mi pozostały z ich obiadu kalafior. Podałam Maluchowi. Maluch wziął zieleninę w łapkę, polizał i zaczął obgryzać.
Od tak sobie.
Leżąc na podłodze.
Jedząc „pod górkę”.
Zafascynowana dałam mu chwilę po czym delikatnie przeniosłam go do krzesełka. Bobas był tak przejęty, że nawet nie przerwał konsumpcji. Rozdziubał całą różyczkę na części pierwsze, a jakieś mikro elementy nawet przełknął, popijając swoją ukochaną wodą z ukochanego kubeczka. W kolejnych dniach zjadł trochę buraka, trochę ziemniaka, kawałek jaglanej chrupki… Tak po prostu.
Może kalafior był najmniej pryskanym produktem, który mu podaliśmy?
Może po dwóch tygodniach był w końcu gotów, by coś przełknąć?
A może, tylko może, dobro wraca?
Wolę wierzyć w to ostatnie. I, na zapas, kupować ekologiczne warzywa.

Ps. Taki ze mnie ekspert z żywienia, jak magister z sensoryki, a dziś naszą zabawą z zakresu Montessori było głaskanie nierównych ścian 😂😂😂.