Szczepienia cz.1: Bolączka rodziców, ból dzieci.

O naszym pierwszym „pełnowymiarowym” szczepieniu nie godzi się pisać zdawkowo; opowiem o nim w innym wpisie. Warto jednak krótko ponarzekać na szczepienie szpitalne.

Po cesarskim cięciu czułam się jak przejechana przez czołg radzieckiej konstrukcji. W moim planie porodu poprosiłam, żeby dziecko zostało zaszczepione w drugiej dobie życia (dla jego komfortu i większego bezpieczeństwa), a także o to by zaszczepić je przy mnie bądź przy mężu (ha, ha, pandemia i te moje „prorodzinne” plany). Położne dostosowały się do moich próśb, ale leżąc w łóżku po cesarce niewiele rejestrowałam; nie widziałam więc samego wkłucia. Niemniej, nie zarejestrowałam nawet gdzie Dziecia ukłuto.

Około 10 tygodnia życia Małemu zaczął na ramieniu wybijać się osobliwy wrzód. Zrobił się mocno widoczny, wystawał, zaczerwienił się; potem niemal znikł. Sytuacja powtórzyła się kilka razy. Na szczęście moi rodzice pamiętali ich przerażenie kiedy to moje ramię wyglądało w ten sam sposób.

Okazuje się, że szczepienie na gruźlicę (podawane dziecku obowiązkowo w szpitalu) często objawia się taką reakcją organizmu. Ranka więc albo finalnie się zagoi albo wypadnie z niej „czop” przypominający klasyczny wrzód. Jest to reakcja organizmu sugerująca, że organizm zareagował prawidłowo no poprawnie podaną szczepionkę. Podobnie wyjaśnia się stan podgorączkowy przy późniejszych szczepieniach.

Oczywiście nie mówimy tu o ropieniu, bólu, powiększeniu węzłów chłonnych czy spuchnięciu ręki.
Rozwagi, Młodzi Rodzice, rozwagi!

Protip: Szczepić trzeba, a ze sprawdzonych źródeł wiem, że szczepionki mimo wszystko nie wywołują autyzmu (szok, c’ nie?!). Mimo wszystko, ze szczepieniami nie trzeba się spieszyć. Jeśli dziecko jest chore, albo ma zbyt wysoki poziom bilirubiny jak nasz Bobas – poczekajcie.

Dobro wraca, a moim duchowym zwierzęciem jest kalafior

Szanowni Państwo – stało się. Rozszerzanie diety.

Pora zacząć przygodę z (nie)sławnym BLW.

Na kilka dni przed oficjalnym półroczem znajomości z Bobasem zdecydowałam, że czas zacząć podawać mu poszczególne produkty spożywcze. Naczytałam się wielu sprzecznych informacji; oczywiście wiedza mojej Mamy (soczki) nie zgadzała się z wiedzą pediatry (dwa tygodnie miękkiej marchewki) i ruchem BLW (klopsiki, makarony, całe warzywa).

Zaczęliśmy od podania Maluchowi marchewki i ziemniaka. Oba warzywa były rozgniecione na papkę. Potem przyszedł czas na brokuł (tak, ten na którym wisiał los całej naszej lodówki). Oczywiście Malec wszystko wypluwał. Po kilku takich „posiłkach” nie chciał nawet mieć jedzenia w buzi. Od razu próbował uciec z krzesełka. Pomyślałam, że spróbuję przekupić go smaczniejszym jedzeniem, jak truskawki. Był równie zachwycony.

Po około dwóch tygodniach czułam się pokonana. Bobas opracował technikę, gdzie spektakularnie wymiotował, gdy jedzenie znalazło się na jego języku. Zaczęłam rozważać normalność takich zachowań. Oczywiście jestem super stabilną psychicznie osobą, więc oszacowałam, że na pewno musimy udać się do neurologopedy.

A oliwa, sprawiedliwa…

Do rozszerzania diety postanowiłam dołożyć zdrowy olej i oliwę. W związku z tym dokonałam zamówienia w wysoce polecanej rodzinnej firmie. Po kilku dniach, zamiast moich dwóch buteleczek za 60 złotych, dotarła do mnie wielka paka. Po rozpakowaniu okazało się, że jest to sześć produktów (za około 300 złotych), których nie zamawiałam. Przez sekundę rozważałam udanie, że nic się nie stało. Sięgnęłam po jedną z butelek i żołądek podszedł mi do gardła.

Nie, to jest kradzież.

Zadzwoniłam do firmy, wyjaśniłam sytuację. Czekało mnie pakowanie, przeprawa z kurierem i kilka rozmów telefonicznych. Moje zamówienie dotarło po dwóch dniach, nieco spóźnione. W trakcie gdy wykonywałam pierwszy telefon mój Bobas sunął sobie majestatycznie na brzuchu po macie, a moja Mama przyniosła mi pozostały z ich obiadu kalafior. Podałam Maluchowi. Maluch wziął zieleninę w łapkę, polizał i zaczął obgryzać.

Od tak sobie.

Leżąc na podłodze.

Jedząc „pod górkę”.

Zafascynowana dałam mu chwilę po czym delikatnie przeniosłam go do krzesełka. Bobas był tak przejęty, że nawet nie przerwał konsumpcji. Rozdziubał całą różyczkę na części pierwsze, a jakieś mikro elementy nawet przełknął, popijając swoją ukochaną wodą z ukochanego kubeczka. W kolejnych dniach zjadł trochę buraka, trochę ziemniaka, kawałek jaglanej chrupki… Tak po prostu.

Może kalafior był najmniej pryskanym produktem, który mu podaliśmy?

Może po dwóch tygodniach był w końcu gotów, by coś przełknąć?

A może, tylko może, dobro wraca?

Wolę wierzyć w to ostatnie. I, na zapas, kupować ekologiczne warzywa.

Ps. Taki ze mnie ekspert z żywienia, jak magister z sensoryki, a dziś naszą zabawą z zakresu Montessori było głaskanie nierównych ścian 😂😂😂.

Gdy mikser chce Cię zabić czyli: Rodzicu, wyśpij się!

Ten wpis nie ma na celu przeprowadzenia rewolucji. Nie zamierzam nawet zmieniać nim świata. Ani troszkę. Opowiem Ci tylko jak bardzo można być niewyspanym.

Dlaczego się nie wysypiam?

Powodów może być kilka:

  • chęć wykonania pracy przy komputerze;
  • niespokojny sen Dziecka (ząbkowanie, skok rozwojowy, kolki, brudna pieluszka i inne);
  • choroba Bobasa (gorączka, złe samopoczucie po szczepieniu, katar);
  • nowy sezon Modern Family;
  • świeżutka produkcja z Jej Wysokość Królową Komedii – Melissą McCarthy.

Nie oszukujmy się – zwykle da się wyspać, przynajmniej przy jednym dziecku. Gdybym spała wtedy, gdy śpi Bobas, przesypiałabym dobrych 10-12 godzin w ciągu doby. Niemniej, musiałabym nie widywać się z ludźmi, nie jeść i żyć w zesztywniałych z brudu ubraniach. Myślę, że czasem lepiej być nieprzytomnym, ale czystym i stabilnym psychicznie.

Dlaczego inne znane mi matki nie łamią sobie palców?!

Pewnie wiele powiedziałby w tej kwestii Darwin ze swoim doborem naturalnym i siłą przetrwania nadrzędnych jednostek stada. Heh.

Oto moje przykładowe (niestety prawdziwe) przygody.

Jedna z nich przydarzyła się dziś i natchnęła mnie do stworzenia tego wpisu.

  • Próbowałam usilnie założyć na głowę czapkę pięciomiesięcznego Syna.
    Prawie weszła.
  • Po raz setny zaczęłam rozmowę, której już nigdy nie dokończę.
    Często prowadzę pięć wątków na raz.
  • Zeszłam na parter z Bobasem i zrobiłam szybki przeciąg na piętrze.
    O zamknięciu okien przypomniałam sobie, gdy termometr wskazywał około 10 stopni (Celsjusza, dzięki Bogu!).
  • Poszłam do sypialni, by wyjąć z szafy koszulkę Malucha.
    Zamyślona rzuciłam nią za moje plecy, tak jak sypie się solą w przesądach. Wydaje mi się, że chciałam ją podać Mężowi. Jak łatwo się domyślić, byłam sama.
  • Zgłosiłam Mężowi, że musimy zakupić nową lodówkę.
    Od kilku dni widziałam, że się nie domyka; czasem drzwiczki same odskakiwały. Jak na majstra przystało, najpierw sprawdziłam, czy nic nie sparciało; przetarłam nawet drzwiczki do sucha szmatką. Dalej lodówka się nie domykała.

    Po moim meldunku Mąż wykonał następujące czynności naprawcze:

    Otworzył lodówkę.
    Przesunął palcem brokuł blokujący drzwiczki.
    Zamknął lodówkę.

Od kilku dni szarpałam się z lodówką przez %#@$@&#! brokuł.

  • Krem na torcie: domniemane złamanie palca.

Nieprzytomna postanowiłam upiec ciasto. Mąż i Bobas byli ze mną w domu, w tym samym pomieszczeniu. Wyjęłam masło z lodówki i stanęłam przed rozterką: ubrudzić kolejne naczynie ogrzewając masło czy zmiksować zamrożoną kostkę?

Wybór był oczywisty.

Wstawiłam miskę do zlewu (co by blatu nie wycierać po robocie!), włączyłam stary mikser na najniższy bieg i zaczęłam powolną rozbiórkę masła na mniejsze kawałki. Trzymałam maszynę prawą ręką, a lewą dociskałam zmrożony prowiant.

W pewnym momencie zobaczyłam, niemalże jak w zwolnionym tempie, jak mój środkowy palec lewej ręki bezwładnie podskakuje między mieszadłami. Ból nie był oszałamiający, ale wyłączyłam mikser (bo czasem jestem odpowiedzialna!) i udałam się do łazienki, gdzie wisiałam nad strumieniem bieżącej, zimnej wody przez dobrych 10 minut. Palec przybrał fioletowy odcień i podwoił swój rozmiar. Spuchł tak, że wydawał się bardzo wykrzywiony. Siniak występował koło paznokcia, wyłącznie z lewej strony i w połowie palca, wyłącznie z prawej strony.

W sprawie odparzonej pupy Bobasa wydzwaniam do przychodni. Co zrobiłam z moim sinym palcem?

Kochani, był weekend. Na SOR dobrych 20 kilometrów. Trzeba by zorganizować mleko dla Młodego. Po ludzku mi się nie chciało. Byłam zbyt zmęczona, żeby chciało mi się jechać do szpitala.

Palec bolał mnie dobre 2 miesiące, ale wygląda jak nowy (jak stary?), więc moją autodiagnozą jest lekkie pęknięcie kości. Czuję się pewna swojej opinii, w końcu każdy po anglistyce z automatu zyskuje status lekarza.

Tyle ode mnie. Zaraz pierwsza w nocy, więc idę spać. Tobie też radzę!

Moje dziecko się zepsuło: część 4

Dlaczego noworodek musi krzyczeć?

Kanaliki łzowe, to coś o czym nie słyszy się chyba w trakcie ciąży czy starań o dziecko.

Matka natura zaplanowała każdy włos na głowie twojego Dziecka, a także to w jaki sposób jego ciało będzie z czasem ewoluować. Dlatego też nigdy nie zastanawiało mnie, na przykład, skąd biorą się łzy.

Po wyjściu ze szpitala zauważyliśmy, że naszemu Bobasowi mocniej łzawi prawe oczko. W pewnym momencie (około 3-5 tygodnia) przy kilkukrotnym, codziennym przemywaniu i tak zaklejało się ropką, jak u małego kotka. Położna poleciła by wykonywać masaż kanaliku łzowego. Z czasem dolegliwość zaczęła słabnąć i objawiała się nieco większym łzawieniem prawego oka w stosunku do lewego.

W 10 tygodniu zanotowałam brak jakichkolwiek dolegliwości, co bardzo nas ucieszyło. Alternatywą byłaby wizyta u okulisty (!) z niemowlakiem (!) w czasie pandemii (!) i przeprowadzenie zabiegu udrażniania kanalika łzowego (!!!).

Matka natura jest kozakiem.

Co ciekawe, dzieci rodzą się z krzykiem, który powoduje – naturalne i zdrowe dla rozwoju organizmu – pęknięcie obu kanalików łzowych! Jeśli po naciśnięciu na kanalik łzowy do oka napływa łza, widać że kanalik nie spełnia swoich funkcji. To oznacza, że samoistnie nie pękł.

Protip: W stopniowym, mechanicznym pęknięciu kanalika pomaga masaż okolic oka. Obawiałam się, że pewnego dnia nastąpi nagłe przerwanie jakiejś błony i wrzask Małego – na szczęście nic takiego nie nastąpiło.

Masaż (według naszej pediatry, położnej środowiskowej, jak i dostępnych w sieci filmików instruktażowych) wykonuje się w rejonie między nosem, a okiem dziecka.

Ruchy mogą być:

  • okrągłe (ruch przeciwny do ruchu wskazówek zegara);
  • pionowe (zsuwanie palca z góry do dołu, w kształcie litery C [oko lewe] bądź odwróconej litery C [oko prawe]).

Kluczowa jest regularność masażu, a nie jego intensywność.

Sama kilkakrotnie podeszłam do zadania zbyt ambicjonalnie, co skończyło się nadmiernym łzawieniem oczka po zabiegach. Potem zaczęłam masować oko 2-3 razy dziennie wykonując po 10 okrągłych i 10 pionowych ruchów. Poprawę zauważyliśmy po 3-4 tygodniach. Dolegliwości już nie wróciły.

Lamentacja nad czerwoną pupą

Moi rodzice strasznie nade mną chuchali. Uznałam, że moje dziecko będzie chowane niemalże jak młody wilk: zasada pięciu sekund, bicie brawa przy wywrotkach, samodzielne zasypianie.

O losie, jak wielka jest potęga naiwności.

Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi.

Nie pamięta wół jak cielęciem był.

Nie strasz, nie strasz, bo się… No.

Dopiero po kilku tygodniach od narodzin Bobasa uświadomiłam sobie, że moi rodzice tak nade mną skakali bo – uwaga – noworodki są strasznie wrażliwe.

WHO KNEW..?

Skóra maluszków zaczerwienia się przy każdej okazji. Oczka szybko zaklejają się ropką i nie są przyzwyczajone do jasnego światła. Paznokcie rosną z nadludzką prędkością i pozostawiają na twarzy zadrapania.

Noworodki nie są wcale takie straszne.

Muszę przyznać, że pierwsze kilka tygodni opieki nad Maluchem, pomijając kwestię kolek i problemów z karmieniem piersią, były dość bezproblemowe.  Przyznam, że spodziewałam się, że noworodek nie robi nic. W tej sytuacji Syn pozytywnie zaskoczył mnie choćby ruszając kończynami i wodząc za mną wzrokiem.

Mam podwójnego magistra i zakładałam, że dziecko ruszało się w brzuchu, ale na pewno po porodzie będzie leżeć jak worek kartofli. Naprawdę.

Polska inteligencja, proszę Państwa.

Inaczej miała się kwestia opieki nad niemowlakiem. Tutaj zaczął się temat wyżynania się ząbków i perturbacji związanych z wypróżnianiem się. Kiedyś wydawało mi się, że rodzice powinni być racjonalni: przeanalizować fakty, wyciągnąć racjonalne wnioski i podjąć działanie bądź go zaprzestać. Potem urodziłam dziecko i uświadomiłam sobie, że emocje bardzo często przejmują kontrolę nad rozumem. Do całego zamieszania należy dołożyć buzujące hormony, niewyspanie i brak energii związany z żywieniem dziecka własnym ciałem.

Szanowni Państwo, wielokrotnie sama przekłuwałam sobie uszy. Wyrywałam sobie mleczaki. Swojego czasu rozgrzebałam igłą piętę bawiąc się w lekarza. Opatrywałam krwawiące rany i sprzątałam wymiociny obcych dzieci. Nawiązując do żartu o wożnicy i koniu: nic z powyższych nawet mnie nie drasło.  

Omal nie zemdlałam w gabinecie kiedy pediatra pokazała mi co mam robić z penisem mojego dziecka. Zamroczyło mnie też gdy pierwszy raz zobaczyłam jego odparzoną pupę.

Kto ma dzieci ten się w cyrku nie śmieje.

Po co o tym pisać?

Z dwóch powodów.

Po pierwsze: rodzice to przekozacy.

Wydaje mi się, że czasem nie oddajemy sprawiedliwości młodym rodzicom.

  • Czemu mają taki chlew w domu?
  • Matko, już nawet na piwo się nie można z nimi spotkać.
  • Właściwie to co ty robisz na tym macierzyńskim?

Nawet przy grzecznym, spokojnym i zdrowym dziecku rodziców wykańczają lęki i bolączki.

Kiedy nasz Bobas pierwszy raz zadławił się mlekiem miał nie więcej niż dwa tygodnie. Bez problemu mu pomogłam wykorzystując chwyt, którego nauczyłam się w ciąży na zajęciach z pierwszej pomocy. Potem poszłam do łazienki i wyłam histerycznym płaczem wyobrażając sobie, co mogło by się stać. Następnie przewertowałam notatki z zajęć i zaczęłam wyobrażać sobie na co jeszcze powinnam być przygotowana.

Alergia? Wstrząs anafilaktyczny? Gorączka?

Po godzinie kupowałam już pen z adrenaliną.*

Mienie dziecka to mienie olbrzymiej odpowiedzialności i ciągłej świadomości, że niewłaściwa decyzja, chwila lenistwa czy niewiedza mogą doprowadzić Twoje dziecko do płaczu.

Po drugie: pupa nie zając – nie ucieknie.

Mój Bobas miał mocno podrażnioną pupę. Po naszej ingerencji sprawa się pogorszyła. Mogliśmy zrobić więcej. Potem posmarowałam ją Sudocremem (nie polecam!), który zaognił zaczerwienienie.

Zaczęłam myśleć o tym, że w tej sytuacji Bobas będzie wyć z bólu przez kolejny miesiąc. Może zejdzie mu skóra? Czy trzeba z tym jechać do pediatry? Może lepiej nie ryzykować w pandemii?

Zdążyłam się zlinczować za swoje gapiostwo. Oszacowałam zalety i wady przerzucenia się z pampersów na tetry. Naczytałam się na forach o farmaceutycznych teoriach spiskowych. Zleciłam Mężowi zakup kosztownych maści i kapsułek.

To wszystko działo się równolegle do zabiegów prowadzonych przy użyciu mąki ziemniaczanej (!!!), które właściwie od razu przynosiły efekty.

Wewnętrzna tyrada na temat bycia fatalnym rodzicem; godziny odgrywanych w głowie czarnych scenariuszy;  zakupione medykamenty – wszystko nadawało się do kosza. Jedynymi cennymi i zlekceważonymi aktywami były czas i spokój.

Rodzicielstwo to szaleństwo. Ale powinno być kontrolowanym szaleństwem. Dla dobra nas wszystkich.

*Okazało się, że nie można kupić pena bez recepty, więc zrezygnowałam.  

Moje dziecko się zepsuło: część 3

Jaki on ładny, taki opalony!

Każdy kto miał jakikolwiek kontakt z dziećmi może potwierdzić, że czasem rodzą się one z włosami. Nieczęsto zdarzają się też bobasy z ząbkami. Nie jest natomiast znane medycynie zjawisko dzieci opalonych.

Oczywiście mam zamiar wylać na papier swoje troski związane z żółtaczką dziecięcą. Nasz Cudak musiał szczęśliwie „odziedziczyć” ją po Mamusi.

W trzeciej dobie życia Malucha rezydujący w szpitalu pediatra użył wskaźnika do pomiaru bilirubiny zwanego przeze mnie „pikaczem” po czym oznajmił pielęgniarce:

Tutaj mamy 8, a tu 12. Wpisz do książeczki 8.

Na tym skończyły się wszystkie dywagacje, zalecenia i przestrogi. Lekarz nie wydał mi się szczególnie przejęty czy zaangażowany. Z czasem okazało się, że z bilirubiną nie robi się nic. Ona po prostu jest. Jest i spada. Niestety nasz Bobas musiał przez nią zaliczyć 5 (słownie: pięć!) pobrań krwi przed swoim pierwszym szczepieniem.

Dlaczego poziom bilirubiny ma wpływ na szczepienia?

Otóż poziom bilirubiny nie może przekraczać 1.0 by lekarz z czystym sumieniem pozwolił podać dziecku szczepionkę.

Pierwsze szczepienie miało się odbyć w grudniu, po ukończeniu szóstego tygodnia życia Bobasa. Tak więc zaciągnęliśmy Malucha na pierwsze pobranie krwi by upewnić się, że wszystko w porządku.

  1. Mąż zawiózł nas pod przychodnię;
  2. Wywlekłam dziecko razem z fotelikiem;
  3. Poczekałam na swoją kolej;
  4. Zatrzymałam kolejkę na dobre 20 minut angażując dwie pielęgniarki (jedna pełniła też funkcję rejestratorki). Jednocześnie wciskałam wrzeszczącemu na kozetce dziecku smoczek;
  5. Wróciłam do samochodu. Pod płynął mi po karku;
  6. Wróciliśmy do domu ciesząc się, że to już koniec.

Czy byliśmy naiwni? Otóż tak.

Następnego dnia otrzymaliśmy wynik: 8.

Następnym razem 6.

Potem 4.

Kolejno 1.8 i 1.3.

Za piątym razem podjęłam decyzję co do tego, że to nasza ostatnia wizyta w laboratorium. Po raz kolejny przesunęłam szczepienie, na dzień po moich urodzinach.

Jako, że pandemia nas nie rozpieszczała w dniu urodzin dostałam telefon odwołujący wizytę, przychodnia przechodziła kwarantannę. Finalnie szczepienie odbyło się więc jakieś 7 tygodni po planowanym terminie.

Protip: wierzę w wystawianie dziecka na działanie słońca (tj. promieni UV), nie jest to jednak proste w okresie jesienno-zimowym.

Natomiast rozcieńczona w wodzie glukoza (popierana przez lekarkę i moich rodziców, a szykanowana przez położną) nie przyniosła żadnych efektów. Z czasem zauważyliśmy, że poziom bilirubiny, niezależnie od naszych zabiegów, spadał w tempie 1.2/tygodniowo. Spadek zwolnił dopiero, gdy poziom bilirubiny był już znacznie niższy.

Protip 2:  Pobieranie krwi z dłoni jest nieco lepsze niż dziubanie, kropelka po kropelce, w pięcie dziecka.

Wkłucie dość dużej igły w dość małą dłoń wydaje się makabryczne, ale na tym kończy się cierpienie Maleństwa.

W przypadku nakłucia pięty każda kropla jest z niej wyciskana. Brrr!

Moje dziecko się zepsuło: część 2

Kupa: temat – rzeka.

Smółka pojawiła się dopiero w trzeciej dobie życia Bobasa. Słyszałam, że jej brak może wiązać się z problemami układu pokarmowego dziecka. Kiedy już przeżywałam wszystkie najczarniejsze scenariusze związane z prawdopodobnym leczeniem farmakologicznym bądź chirurgicznym – Maluch zrobił kupę.

Zrobił?

Oczywiście, że zrobił.

To super. Teraz już na zawsze przestanę się martwić.

Potem kupy pojawiały się kilka razy dziennie aż do szóstego tygodnia gdzie nie było żadnej przez trzy dni. TRZY DNI.

Przeżyjmy ten koszmar razem: kupa pojawiła się dwa razy w nocy. Przez cały kolejny dzień nie wydarzyło się nic. Drugi dzień wyglądał podobnie. Połowa trzeciego dnia również wyglądała krytycznie. Dziecko zachowywało się jak zawsze, brzuszek był miękki. Doszłam więc do jedynych, logicznych wniosków.

Co jeśli to zatwardzenie?! Może pasożyty?! A może jego to boli?!

Po trzech dniach zrobił kupę. Absolutnie normalną, dziwnie żółtą kupę bobasa. W kolejnych tygodniach zaczął robić ją mniej więcej w trzydniowych odstępach. Z rozrzewnieniem zaczęłam więc dopisywać literkę “K” do tych piękniejszych dat w kalendarzu (tak, naprawdę). Nasze życie się unormowało.

Jedyną stałą w życiu są zmiany.

Około dziewiątego tygodnia życia Dzieć nie zrobił kupy przez cztery dni. Nadszedł piąty dzień. Potem szósty.

Siódmego dnia skontaktowałam się z położną, która poleciła podać mu czopek, a w razie braku reakcji organizmu skontaktować się z pediatrą. Bobas miał się dobrze, nie miał już nawet kolek. Popierdywał sobie wesoło nie wiedząc, że wisi nad nim wyrok.

Mój Mąż, który chorobliwie wystrzega się podawania jakichkolwiek leków próbował mnie przystopować. Planowałam dać Bobasowi kolejny dzień przed egzekucją, ale…

Poczyniłam rzecz straszną: weszłam na forum internetowe dla mam.

W jednym z wątków kobieta pisała o chirurgicznym rozcinaniu odbytu niemowlaka, który nie zrobił kupy przez ponad dwa tygodnie. Ten wpis zmroził moją krew i przelał czarę goryczy. Wizja podobnym działań, w dodatku w pandemii, mnie przeraziła.

Zasadziłam się na Bobasa, zdjęłam mu pampersa i… zastałam w nim kupę. Morze kupy. Zrobił ją sam, bez większego wysiłku. Rozmiar był horrendalny, ale nic nie budziło zastrzeżeń. Prawdopodobnie odłożyła się z kilku ostatnich dni (a nie ze wszystkich siedmiu), a w pozostałe dni szybki wzrost Bobasa „pochłonął” cały przyjęty pokarm.

Moja obecna wiedza każe mi wierzyć, że Maluch wchłania niemal 100% mleka matki, a cuchnące gazy stanowią czasem zamiennik dla wypróżnień.

Ta krótka, ale jakże barwna (ha, ha) historia pokazuje, że nie można martwić się na zapas. Z drugiej jednak strony należy zachować zdrowy rozsądek i wyważenie.

W 14 tygodniu życia Synek wyraźnie próbował się wypróżnić, bez efektów. Zaczął marudzić i prężyć się już następnego dnia po poprzednim “K” w kalendarzu. Po 3 dniach zdecydowaliśmy się podać mu czopek (dokładnie ½ czopka o masie 1 gram), żeby mu jednorazowo ulżyć. Czopek przyniósł wyczekiwany efekt, a na buzi Malucha powrócił niezmącony niczym uśmiech.

Jak znaleźć złoty środek?

Głęboko oddychać, robić sobie przerwy od “mamowania” i konsultować swoje obawy – z partnerem, pediatrą czy położną.

Dzieci uczą się mówić i chodzić, ale też wypróżniać. Ten fakt bardzo mnie swojego czasu zaskoczył.

Protip: Przy problemach z wypróżnieniem warto wykonywać masaż brzuszka, taki jak w przypadku kolek. Pomocny jest też „rowerek” czy łagodne zginanie nóżek dziecka; również kiedy jest już w trakcie oddawania stolca.

Moje dziecko się zepsuło: część 1

Dziecko mojej koleżanki przesypia całą noc. JAK?!

Nie wiem.

Oczywiście problem u nas stanowiły kolki. Minęły kolki, zaczęło się spanie po 4-7 godzin godzin bez przerw. Na początku kluczowym jest rozwój żołądka dziecka, który na początku mieści zaledwie kilka mililitrów pokarmu, a z czasem się rozszerza.

Czy siedmiogodzinne „drzemki” zostaną z nami na zawsze? Z pewnością nie.

Czy mam zamiar się tym przejmować? Nie, zamierzam się wysypiać.

Żartowałam.

Zamierzam oglądać seriale dopóki Młody śpi spokojnym snem i kłaść się do łóżka po północy, kiedy to zaczyna już rzucać się i pojękiwać w poszukiwaniu wygodnej pozycji i jedzenia.

Protip: Dziecko kąpiemy codziennie. Nie dla zapachu czy dla zachowania pozorów ogarniania rzeczywistości. Wykąpany i wybawiony Bobas, w przypadku naszym i naszych znajomych, śpi najlepszym i najdłuższym snem.

W chwili obecnej kąpiemy Malucha około 20:00-20:30, zasypia pomiędzy 21:00 a 23:30 (bądźmy realistami!) i śpi do 3:00-5:00 rano. Naszym jednorazowym rekordem było osiem godzin nieprzerwanego snu. Chwała wiaderku!

Z czasem ważnym staje się też rytuał związany z wieczorną toaletą. U nas przez ostatnie miesiące sprawa ma się następująco: Tata gra na gitarze; kąpiel; suszenie włosów suszarką zwaną Zefirem; „kolacja u Mamy” połączona z czytaniem Pisma Świętego na telefonie.

Jak wygląda aktualizacja po pół roku?

Z czasem okazało się, że w śnie przeszkadza temperatura powietrza. Drzemkę przerywa mokra pielucha. Maluch łatwo przebudza się w trakcie trwania skoku rozwojowego. Bobas nie potrafi też spać w nowym miejscu. Wyrzynanie się ząbków również nie pomaga. Właściwie to sen niezmącony jest też snem nierealnym.

Innymi słowy: Czy siedmiogodzinne drzemki zostały z nami na zawsze?

Hell no! Ale kąpiel dalej spełnia swoją rolę.

Moje dziecko się zepsuło – wstęp

Często zmieniam fryzury i zainteresowania; poznałam w życiu wielu ciekawych ludzi; zjeździłam kawał świata; jestem młoda i wykształcona. Teraz wydaje mi się to śmieszne, ale naprawdę sądziłam, że potrafię z łatwością dostosowywać się do zmian.

Spojler:

Dziecko = zmiana.

Podkreślam tę pompatyczną myśl, żeby uwypuklić sam fakt tego, że z dzieckiem wszystko się zmienia. Wszystko.

Nie ma stałych, panta rhei.

Na początku ta myśl bardzo mnie stresowała i wybijała z rytmu. Byłam wściekła na swoje wieczne zmęczenie i na Męża, który jakimś cudem bezczelnie odnajdywał się w nowej sytuacji. Mnie wszystkie plany i założenia rozsypywały się jak domek z kart; chodziłam wiecznie wkurzona czując się brudna, gruba i leniwa.

Drogie panie: to. naprawdę. mija.

Po 3 miesiącach wdrożyłam się już nieco w nową rutynę, poznałam trochę Młodego Człowieka, który jest zarówno moim nowym lokatorem, jak i synem. Przede wszystkim jednak podświadomie przetasowałam swoje wartości i zaczęłam inaczej patrzeć na każdy dzień, który niesie nowe wyzwania, ale i radości.

Kolejne wpisy to czas marudzenia pokrywający okres między 2 a 12 tygodniem życia Malucha. Dla mnie był to dziwny moment, gdzie opadła już porodowa adrenalina, a Dziecko było dla mnie nadal bardziej „stanem”, niż pełnowymiarowym człowiekiem.

Moje skromne doświadczenie pozwala mi też na dodanie drobnych wskazówek, które – jako „Gen Z” – nazwałam protipami.

Magiczne kropelki z Niemiec

Wydawało mi się, że to nowoczesna medycyna potrafi zaskoczyć. Laserowe operacje, klonowanie, przeszczepy. Sporo się zmieniło kiedy nasz Syn dostał pierwszych kolek. Wtedy to doświadczyliśmy chyba najbardziej dosadnego zestawienia „oczekiwania kontra rzeczywistość” w życiu.

Dziecko płacze.

Płacze dalej.

Noszone kontynuuje płacz.

Zasypia na dziesięć minut i wybudza się, pojękując.

Człowiekowi wydaje się, że w XXI wieku nie ma już miejsca na gusła I gdybania. Na pewno wymyślono już kropelki czy termoforki całkowicie likwidujące tak przykrą przypadłość jak kolka. Otóż nie. Byłam bardzo zaskoczona. Tak więc narzekaliśmy wszystkim wokół i trzęśliśmy się na myśl o nadchodzących wieczorach. Dzięki Opatrzności nasze przeżycia stanowiły namiastkę horrorów przytaczanych na forach internetowych; niemniej nikt nie lubi spędzać czasu nerwowo spoglądając na kuchenny zegar w wyczekiwaniu na godzinę zero (u nas szesnastą zero-zero).

Moja teściowa zaczęła opowieści o tajnych, niemieckich kropelkach, które sprowadzano kiedy to jej dzieci cierpiały na bóle brzuszków. Okazało się, że ten tajny specyfik znany jest już od lat jako Espumisan. Dlatego też opuściłam gardę nie spodziewając się ciosu w postaci:

A próbowaliście go odgazować rurką?

Okazało się, że lata temu upuszczania gazy z dziecięcych kiszek za pomocą termometru rtęciowego. W tej chwili można kupić jednorazowe rureczki, które wykonują tą samą pracę (i nie zawierają rtęci!).

Szwagierka przywiozła dla nas takie dwie rureczki firmy Windi, a nóż spróbujemy. Obiecaliśmy sobie, że nie tkniemy ich nawet kijem. Oczywiście kolejny ciężki wieczór okazał się wysoce motywującym. Z opowieści wywnioskowaliśmy, że – po zastosowaniu rurki- będą się dziać sceny dantejskie. Dlatego też biedny dzieć został obłożony tetrą i pieluszkami, Mąż przytrzymywał go z całych sił, a ja użyłam fachowej wiedzy jaką zapewniają filmiki instruktażowe na platformie YouTube.com.

Zaaplikowałam rurkę.

Czekamy w napięciu.

Nic.

Wyczyściłam rurkę i zaaplikowałam ją ponownie.

Nadal nic.

Kolejnego dnia spróbowaliśmy raz jeszcze.

Cisza.

Przyznam szczerze, że wszyscy spodziewaliśmy się czegoś nieco bardziej spektakularnego. Po namyśle doszliśmy do następujących wniosków: Rurka wymaga ciśnienia, którego najwyraźniej nie było. Tym samym wzdęcia były traumatyczne dla Malucha ale mało imponujące z gastrycznego punktu widzenia. Najwyraźniej gazy zatrzymały się na przykład w żołądku i nie dotarły (jeszcze) do jelitek.

Tak skończyła się nasza przygoda z medycyną naszych przodków. Potem opowiedzieliśmy o tym szokującym wynalazku naszym przyjaciołom. Na (nie)szczęście na co dzień pracują w szpitalu więc wcale im nie zaimponowaliśmy naszą brawurą. Okazuje się, że podobne zabiegi stosuje się na osobach dorosłych, które są leżące bądź mają problemy z wypróżnieniem.

Reasumując: chwała pracownikom służby zdrowia. Zwłaszcza jeśli rurka zadziała.