Moje dziecko się zepsuło – wstęp

Często zmieniam fryzury i zainteresowania; poznałam w życiu wielu ciekawych ludzi; zjeździłam kawał świata; jestem młoda i wykształcona. Teraz wydaje mi się to śmieszne, ale naprawdę sądziłam, że potrafię z łatwością dostosowywać się do zmian.

Spojler:

Dziecko = zmiana.

Podkreślam tę pompatyczną myśl, żeby uwypuklić sam fakt tego, że z dzieckiem wszystko się zmienia. Wszystko.

Nie ma stałych, panta rhei.

Na początku ta myśl bardzo mnie stresowała i wybijała z rytmu. Byłam wściekła na swoje wieczne zmęczenie i na Męża, który jakimś cudem bezczelnie odnajdywał się w nowej sytuacji. Mnie wszystkie plany i założenia rozsypywały się jak domek z kart; chodziłam wiecznie wkurzona czując się brudna, gruba i leniwa.

Drogie panie: to. naprawdę. mija.

Po 3 miesiącach wdrożyłam się już nieco w nową rutynę, poznałam trochę Młodego Człowieka, który jest zarówno moim nowym lokatorem, jak i synem. Przede wszystkim jednak podświadomie przetasowałam swoje wartości i zaczęłam inaczej patrzeć na każdy dzień, który niesie nowe wyzwania, ale i radości.

Kolejne wpisy to czas marudzenia pokrywający okres między 2 a 12 tygodniem życia Malucha. Dla mnie był to dziwny moment, gdzie opadła już porodowa adrenalina, a Dziecko było dla mnie nadal bardziej „stanem”, niż pełnowymiarowym człowiekiem.

Moje skromne doświadczenie pozwala mi też na dodanie drobnych wskazówek, które – jako „Gen Z” – nazwałam protipami.

Magiczne kropelki z Niemiec

Wydawało mi się, że to nowoczesna medycyna potrafi zaskoczyć. Laserowe operacje, klonowanie, przeszczepy. Sporo się zmieniło kiedy nasz Syn dostał pierwszych kolek. Wtedy to doświadczyliśmy chyba najbardziej dosadnego zestawienia „oczekiwania kontra rzeczywistość” w życiu.

Dziecko płacze.

Płacze dalej.

Noszone kontynuuje płacz.

Zasypia na dziesięć minut i wybudza się, pojękując.

Człowiekowi wydaje się, że w XXI wieku nie ma już miejsca na gusła I gdybania. Na pewno wymyślono już kropelki czy termoforki całkowicie likwidujące tak przykrą przypadłość jak kolka. Otóż nie. Byłam bardzo zaskoczona. Tak więc narzekaliśmy wszystkim wokół i trzęśliśmy się na myśl o nadchodzących wieczorach. Dzięki Opatrzności nasze przeżycia stanowiły namiastkę horrorów przytaczanych na forach internetowych; niemniej nikt nie lubi spędzać czasu nerwowo spoglądając na kuchenny zegar w wyczekiwaniu na godzinę zero (u nas szesnastą zero-zero).

Moja teściowa zaczęła opowieści o tajnych, niemieckich kropelkach, które sprowadzano kiedy to jej dzieci cierpiały na bóle brzuszków. Okazało się, że ten tajny specyfik znany jest już od lat jako Espumisan. Dlatego też opuściłam gardę nie spodziewając się ciosu w postaci:

A próbowaliście go odgazować rurką?

Okazało się, że lata temu upuszczania gazy z dziecięcych kiszek za pomocą termometru rtęciowego. W tej chwili można kupić jednorazowe rureczki, które wykonują tą samą pracę (i nie zawierają rtęci!).

Szwagierka przywiozła dla nas takie dwie rureczki firmy Windi, a nóż spróbujemy. Obiecaliśmy sobie, że nie tkniemy ich nawet kijem. Oczywiście kolejny ciężki wieczór okazał się wysoce motywującym. Z opowieści wywnioskowaliśmy, że – po zastosowaniu rurki- będą się dziać sceny dantejskie. Dlatego też biedny dzieć został obłożony tetrą i pieluszkami, Mąż przytrzymywał go z całych sił, a ja użyłam fachowej wiedzy jaką zapewniają filmiki instruktażowe na platformie YouTube.com.

Zaaplikowałam rurkę.

Czekamy w napięciu.

Nic.

Wyczyściłam rurkę i zaaplikowałam ją ponownie.

Nadal nic.

Kolejnego dnia spróbowaliśmy raz jeszcze.

Cisza.

Przyznam szczerze, że wszyscy spodziewaliśmy się czegoś nieco bardziej spektakularnego. Po namyśle doszliśmy do następujących wniosków: Rurka wymaga ciśnienia, którego najwyraźniej nie było. Tym samym wzdęcia były traumatyczne dla Malucha ale mało imponujące z gastrycznego punktu widzenia. Najwyraźniej gazy zatrzymały się na przykład w żołądku i nie dotarły (jeszcze) do jelitek.

Tak skończyła się nasza przygoda z medycyną naszych przodków. Potem opowiedzieliśmy o tym szokującym wynalazku naszym przyjaciołom. Na (nie)szczęście na co dzień pracują w szpitalu więc wcale im nie zaimponowaliśmy naszą brawurą. Okazuje się, że podobne zabiegi stosuje się na osobach dorosłych, które są leżące bądź mają problemy z wypróżnieniem.

Reasumując: chwała pracownikom służby zdrowia. Zwłaszcza jeśli rurka zadziała.

Utopiony w mleku matki

Zgadywałam, że nie uda mi się karmić piersią i tym samym szybko przejdziemy na mleko modyfikowane. Nie z wyboru, z przymusu. Naprawdę za mało się mówi o takich instancjach jak doradca laktacyjny. Mam wrażenie, że cała podróż po karmieniu piersią jest bardzo wyboista.

Po porodzie przystawiono mi Syna do piersi. Tak po prostu. Potem dowiedziałam się, że dzieci często przez kilkanaście godzin są opite płynami z życia płodowego, więc przystawia się je przede wszystkim dla kontaktu ciało-do-ciała. Tak więc dziecko najpierw próbowało pić, potem już płakało, a efektów nie było. Podczas prób przyspieszania porodu koleżankom już wtedy pojawiała się na brodawkach tak zwana siara. U mnie po dobie od porodu nadal nic się nie działo.

Słyszałam, że podanie dziecku mleka modyfikowanego to niemalże pewna rezygnacja z karmienia piersią: dziecko zniechęca się, a piersi przestają produkować mleko. Tak więc męczyłam i siebie i dziecko. Potem zdecydowałam się podać mu małą ilość mleka modyfikowanego, żeby nie bać się, że padnie z głodu. W nocy byłam już tak załamana, że skarżyłam się położnym. Wszystkie mówiły, że „skoro dziecko pije to znaczy, że ma co pić” ale im nie wierzyłam. W końcu jedna umiejętnie nacisnęła na moją brodawkę i pojawiły się krople siary. Jaka to była ulga dla psychiki! Omal się wtedy nie popłakałam.

Jak wyglądały pierwsze dni karmienia?

Po pierwszej dobie życia dziecka kilka razy dziennie odwiedzała nas doradczyni laktacyjna. Pokazała mi jak przystawiać dziecko; jak go trzymać; jak z kołdry zrobić prowizoryczną poduszkę do karmienia; jak karmić na leżąco. Mój Syn był sporym noworodkiem (59cm i 4500g), dlatego też doradczyni, jak i pediatra polecili mi dokarmiać go mlekiem modyfikowanym jeśli nic nie ma już w piersiach. Laktacja szybko się rozkręciła, tak więc butelkę podałam mu dosłownie raz.

Po powrocie do domu byłam mistrzem karmienia aż do drugiego tygodnia życia Malucha: wtedy, równo z podręcznikiem, zaczęły się jego brzuszkowe problemy. Pił za dużo i za łapczywie, potem płakał, a w kiszkach zbierały się gazy. Stanęło na tym, że karmiłam go na leżąco, co pozwalało mu na największą kontrolę. Próbowałam też go karmić „pod górkę” ale wtedy mój Kawał Chłopa zwykle decydował się na przykład na kopniaki w kierunku mojej świeżej blizny. Karmienie „spod pachy” udało mi się raz i wymagało kooperacji dwóch dorosłych, kanapy i pięciu poduszek.

W trzecim tygodniu coś znów było nie tak. W końcu wyczytałam, że prawdopodobnie przechodzimy przez kryzys laktacyjny: dziecko nagle potrzebuje więcej mleka niż wcześniej, przez co się wścieka. Mleko było ale leciało zbyt wolno. Po tym kilkudniowym kryzysie budziłam się za-la-na mlekiem bądź z piersiami jak cegły. Po piciu z takich zbiorników pod ciśnieniem biedne dziecko opijało się po korek, a na dodatek łykało powietrze. Poza karmieniem na leżąco zdecydowałam się więc odciągać nieco mleka przed każdym posiłkiem.

Wszyscy radzili mi, żebym odciągała tyle mleka, żeby je potem mrozić. Bałam się. Po pierwsze przeraża mnie wizja podania dziecku jedzenia, które od kilku miesięcy leżało w mrożonkach. Po drugie czasem budziłam się z mokrą koszulą, a czasem całą zawartość wypijało dziecko. Co jeśli odciagnę mleko na które on za chwilę wyrazi zapotrzebowanie?

Po kilku dniach znów zauważyłam, że coś się dzieje. Zaraz po skończonym posiłku Mateusz zanosił się płaczem, a często też ulewał. Z czasem doszliśmy do tego, że nasz mały ssak jest jak biedny student i je dokładnie tyle ile mu dadzą. W efekcie się przejadał. Teraz więc przyszedł czas na test smoczka, którego niemalże nie doświadczał. Po zjedzeniu, oderwaniu się od piersi i odbiciu – jeśli dalej chciał jeść- Maluch dostawał smoczek.

Następował jeden z trzech scenariuszy:

  1. Ssał smoczek;
  2. Wypluwał smoczek i się uspokajał;
  3. Wypluwał smoczek i dalej był głodny. Wtedy też dostawał „drugie danie”.

Tak minęło pierwszych pięć tygodni (tylko pięć!) karmienia. W szóstym tygodniu, według mądrych stron internetowych, może nas czekać kolejny kryzys laktacyjny, dlatego też na razie nie staram się uspokajać swojej laktacji. Ciąg dalszy nastąpi. Oby już bez kolek ale za to na siedząco.

Aktualizacja: w 7tygodniu byłam już w stanie karmić na siedząco (choć wolałam leżeć), a ilość mleka była już w miarę dostosowana do potrzeb dziecka. W kolejnych tygodniach cała sytuacja uspokoiła się i dopasowała do naszego trybu dnia. Uf!

Z czasem KP jest naprawdę dobrym, przyjaznym dla obu stron rozwiązaniem. Mama nie musi walczyć z butelką; Bobas dostaje najlepszej jakości produkt (działanie przeciwgorączkowe, odżywcze, łagodzące i wiele innych). Starsze dziecko zaczyna rozumieć jak ważne jest to, co się dzieje. Samo obraca się na boczek, uśmiecha się, wpatruje w swoją Mamę tymi wielkimi ślepkami, łapie dłonią Jej kciuk czy kołnierz koszuli. Sielankowo.

Protip: poza sytuacjami gdzie bobas dusi się od nadmiaru mleka wybawieniem jest rogal, zwany -przez mojego Męża dyslektyka- obwarzankiem, pierogiem czy bananem. Z drugiej strony do jego niesławnych powiedzeń należą takie jak:

Nie odbijaj kota ogonem, bo go to boli.

Nie zaglądaj w łeb darowanemu koniu.

Pierwsze razy

Ten rozdział ma na celu pobieżne upamiętnienie najważniejszych “pierwszych razy” związanych z naszym Bobasem. Do części z nich przypisałam odnośniki, które pozwolą zainteresowanym na pogłębienie tematu.

Pierwsze dziecko urodziłam 13 października roku pańskiego 2020 o godzinie 11:12. Był to mój pierwszy poród (41+5 tc!) i pierwsze cesarskie cięcie. Rezultat pierwszej ciąży. Nie skończyłam jeszcze pierwszego ćwierćwiecza.

Był to też pierwszy raz kiedy wszyscy doświadczaliśmy pandemii: brak wspólnych USG, brak porodów rodzinnych, czasem brak lekarzy czy dostępu do szpitala.

Maluch był pierwszym pierworodnym chłopakiem w tym pokoleniu (liczącym obecnie 10 dzieci). Pierwszy raz dowiedziałam się też na własnej skórze, że ginekolog może źle oszacować płeć dziecka – tym samym można zaczynać ciążę z córeczką, a kończyć z synkiem.

  • Młody pierwszy raz zaczął prawdziwie uśmiechać się w listopadzie. Odruchowe uśmiechy posyłał mi już od pierwszego dnia życia.
  • Pierwszą solidną kupę (zwaną smółką) walnął jeszcze w szpitalu. Wtedy też pierwszy raz obsikał mnie, przewijak i szpitalną podłogę*.

*Pierwszy raz na jego okazałej kupie poślizgnął się mój Mąż, już w domu.

  • W szpitalu spędziliśmy razem trzy dni, ja pięć. Do szpitala przyjęli mnie w niedzielę, rodziłam we wtorek, a wypuścili nas w piątek.
  • Malucha pierwszy raz kąpała z nami położna w wiaderku kiedy miał 6dni.
  • Żeby uczcić jego pierwszy tydzień życia wyszliśmy na pierwszy spacer w wózku. Odważyliśmy się wyłącznie na kilka okrążeń po ogrodzie.
  • Po dwóch tygodniach życia Maluch stracił lwią część kikuta pępowinowego, który stanowił prawdziwą piętę achillesową mojego Męża.
  • Mój Syn wygląda jak skóra zdjęta z Ojca; po mnie dostał się mu fascynująco dokładny zegar biologiczny. Jest tak cierpliwy i pogodny, że – gdyby nie moja obecność przy porodzie – podejrzewałabym podmiankę dzieci.
  • Całą ciążę miałam objawy odpowiadające tym określanym jako typowe dla danego okresu. Podobnie, Maluch zaliczył kolki czy ciemieniuchę zgodnie z wymogami WHO i Centrum Zdrowia Matki Polki razem wziętymi. Najgorsze problemy z brzuszkiem zaczęły się więc na początku trzeciego tygodnia (dokładnie w nocy rozpoczynającej trzeci tydzień życia), a ustąpiły z końcem drugiego miesiąca dając nam w rezultacie pierwsze spokojne wieczory i pierwsze przespane noce.
  • W swoim łóżeczku (dostawce!) Maluch spał już od 4-5 tygodnia życia. Moje przerażenie ewentualnym podduszeniem „dorosłą” kołdrą i SIDS nie pozwalało na nic innego.
  • Pierwszy raz główkę dość swobodnie trzymał (opierając się na rękach i leżąc na brzuchu) już w siódmym tygodniu.
  • Pierwsze rzetelne aczkolwiek absolutnie nieudane próby raczkowania zaczęły się w ósmym tygodniu: odpychając się o mój brzuch sunął brzuszkiem centymetr po centymetrze po przewijaku z dumnie uniesioną główką. Jak na razie (17 tydzień) do raczkowania nadal nam daleko, choć walka z obracaniem się na bok jest naprawdę zażarta.
  • Od siódmego tygodnia walczymy z ciemieniuchą, która objawia się suchą, przypominającą płatki skórą głowy.
  • Pierwszy raz Bobas w pełni zaakceptował fotelik samochodowy w roli bujaka (kompletnie odrzucając markowy, napędzany bateriami bujaczek) w dziewiątym tygodniu życia.
  • Najbardziej „znamienitym” i „wyczekiwanym” pierwszym razem było pierwsze szczepienie (szczepionka 6w1 i rotawirusy).
  • Pierwszy raz Maluch świadomie zrzucił obie skarpetki w 15 tygodniu; wtedy też zarobiłam pierwsze pieniądze jako copywriter (uwaga: 2,32 zł!);
  • Pierwszy prawdziwy obrót na bok pojawiły się po ukończeniu 4 miesiąca życia.
  • Pierwszy (świadomy uśmiech) – Dziadek A.; pierwszy śmiech – urodziny Mamy; pierwszy obrót na bok – Babcia B.; pierwszy obrót na brzuch – Babcia C.; pierwsze (bezmyślne) “ma-ma” – Tata i jego rodzice.
  • Pierwsza Wielkanoc: Dziadkowie B. i Kąkolewo. Byliśmy poza domem aż cztery dni! Oprócz pierwszej doby i wielkich problemów z zaśnięciem, potem wszystko poszło jak z płatka. Kilka dni przed Wielkanocą było 20 stopni i pierwsze wyprawy na piknik nad jeziorem. Dzień po Wielkanocy sypał śnieg z gradem. Cóż, kwiecień-plecień… .
  • Jednym z ważnych wydarzeń w życiu młodego człowieka są wizyty w Ikea i Castoramie. Nasz Dzieć odbył swoje w wieku 5 miesięcy. Wiemy: wstyd, że tyle z nimy czekaliśmy.

Pierwsze dźwięki:

1) od początku płacz („neee” na mleko i „aja aja” na ból/dyskomfort, gdzie brzmiał jak mały dżokej płaczący za swoimi konikami);

2a) od 4-5 tygodnia dźwięki zwane głużeniem takie jak „ajaa”, „ałaa”, „abuu”;

2b) równolegle do głużenia albo nawet ciut wcześniej pojawiło się radosne „pochrumkiwanie” gdy liczył na dostawienie do piersi bądź na przewijaku, przy zakraplaniu noska czy wygrzebywaniu smarków;

3) w okolicy trzeciego miesiąca pojawiło się buczenie połączone z radosną produkcją bombelków ze śliny i takie pseudosylaby jak „laa”;

4) w czwartym miesiącu Maluch strasznie pluł. Gaworzył też mówiąc “grr” i “bziu”.

4) w piątym miesiącu zaczęły się takie (bezmyślne) zbitki jak „da”, “mam”, “mama” czy “mamable”. Dzieć bardzo operował językiem. Ograniczył produkcję śliny, ale wystawia i zakrzywia język, jak żyrafa. Często próbował też mówić z wywalonym jęzorem.

Pierwsze spotkania:

Dziadkowie B. spotkali się z nim kiedy Maluch miał 2 tygodnie. Rodzinka P. gdy miał 3 tygodnie, podobnie ciocia T. i cała rodzina J. Rodzinka I. pojawiła się gdy miał ich 7.

W 12 tygodniu odwiedzili nas pierwsi znajomi spoza rodziny, znani jako M&Ms (tak, ja te cukierki). W 13 tygodniu do grona znajomych dołączyło małżeństwo M. na których to ślub dotyczyłam się tak niedawno w 9 miesiącu ciąży.

Być rodzicem: słowo wstępu

Ostatnio usłyszałam bardzo mądre stwierdzenie na temat bycia rodzicem Malucha:

Nie jesteś dla niego osobą, tylko miejscem: domem.

Planowałam pisać o rodzicielstwie jak o wszystkim innym: ironicznie, niepoważnie, nieco zgryźliwie i złowieszczo. Jednak kilka miesięcy „mamowania” wystarczyło bym nabrała nowej pokory w stosunku do tajemnicy znanej nam wszystkim jako cud kształtowania (się) nowego życia. Dlatego też planuję opowiadać Wam o niesamowitych przygodach bycia Mamą w sposób pokorny i godny. To niesamowite, że ja – do niedawna potłuczona, wystraszona magistrantka z niedoborem żelaza – jestem dla kogoś innego pierwszym domem, przystanią, miejscem ukojenia płaczu i ugaszenia głodu czy pragnienia. Nie przymierzając rodzic jest niczym latarnia morska na burzliwym oceanie nowych odczuć, przeżyć i osób.

Będzie też oczywiście o nocnych poślizgach na kupie.

Bądźmy szczerzy. W naszym domu nic nikogo tak nie cieszy ani nie zajmuje jak porządna, wyczekana kupa.

Dlatego też zapraszam do cyklicznej lektury komedii przyprawionej horrorem o nazwie roboczej: „Nasza księżniczka ma siusiaka. Wyjątkowo niekontrowersyjna seria o rodzicielstwie”.

Skąd roboczy tytuł serii?

Kiedy dowiedzieliśmy się, że spodziewamy się córki nikt nie był zaskoczony. W rodzinie było już dwóch małych chłopców i sześć dziewczynek. Moja Mama dokonała przedwiecznych, niemalże sumeryjskich obliczeń z tajnej kartki, którą mój Tata dostał od „jakichś bab z pracy” dwadzieścia pięć lat temu. Wyszedł chłopak ale wszyscy to zignorowali.

Siostra Męża kupiła nam nawet pierwsze dziewczęce buciki w cętki, zaznaczając, że to prezent „dla małej księżniczki”. Dopiero po miesiącu, niemalże w połowie ciąży, okazało się, że nasza „księżniczka” ma siusiaka. Było to zdanie, z którym obdzwoniłam całą rodzinę stojąc na parkingu pod przychodnią. I tak zaczęła się nasza przygoda w roli rodziców małego chłopca.