Dzieci wojny

A[gnieszka]: Babciu, ile właściwie miałaś lat, kiedy wybuchła wojna?

B[abcia]: Siedem. Niecałe siedem, bo jestem z grudnia. Ale pamiętam ją dokładnie. U nas, to wiesz, nie było płotów. No i całą rodziną mieszkaliśmy w kupie. Ojciec już poszedł na wojnę, bo walczył w pierwszej, więc jak tylko wiedzieli, że się zacznie druga, to z pół roku przed wybuchem go ściągnęli do siebie. Ale inni sąsiedzi jeszcze byli.

B: Pamiętam, jak właśnie staliśmy przed naszym domem, pierwszego września, i widzieliśmy jak te samoloty jadą. Takie wielkie bombowce, strasznie dużo ich było. Ludzie mówili, że jadą na stolicę. Wszyscy zadzieraliśmy głowy do góry – Babcia podnosi się i patrzy na sufit – i patrzeliśmy, jak lecą na Warszawę. I tylko było słychać takie niskie buczenie.

B: Pamiętam też, jak człowiek nie przywykł i słyszał raz na jakiś czas w nocy takie „wiu! wiu!” za oknem. Potem się przywykło.

A: I byłaś w stanie tak zasnąć?

B: A co miałam zrobić? Nie spać?

Babcia mieszkała w Pstrągówce, na Podkarpaciu, na którym wojna toczyła się znacznie łagodniej, niż w stolicy. Ojciec Babci był ułanem – gdy był w domu, ciągle odwiedzali go zakonspirowani ludzie, przynosili wici i gazety. Pod domem Państwa L. czasem zatrzymywali się tajemniczy ludzie. Jednak ojciec Babci nigdy nie wpuszczał ich do środka. Rozmawiali na dworze, a goście, posiliwszy się, szybko odchodzili.

B: Pamiętam, jak ojciec opowiadał przyjaciołom we wsi, że zacznie się wojna i żeby robili zapasy. Oni mu nie wierzyli. Ja wiedziałam, że przychodzą do niego różni ludzie; nie pamiętam o czym mówili, ale to były tajne rozmowy. Tylko mnie ze sobą zabierał – zaznacza z dumą. To z jego gazet, które dostawał, uczyłam się czytać, jak matka nie chciała mnie puścić do szkoły, bo musiałam paść krowy.

B: Kiedy ojciec mówił ludziom, żeby nakupili soli i cukru – większość nie usłuchała. Potem przychodzili i ojciec im dawał ze swoich zapasów, aż musiał przestać bo nie starczyłoby dla nas.

O przygodach Babci i jej rodziny opowiem w kolejnych wpisach.

Głupie dzieci i Żydzi w bobie

Głupie dzieci

Babcia była dzieckiem, gdy wybuchła Druga Wojna Światowa i, jak każde dziecko, potrzebowała zabawy.

B: Czasem na ziemi leżały jakieś naboje. Kiedyś je pozbieraliśmy i powrzucaliśmy wieczorem do ogniska. Ale świstało! Tylko „wiu!, wiu!, wiu!”

A: One wybuchały?! Nic wam się wtedy nie stało?

B: Nie… Ale pomyśl sobie, jacy my byliśmy głupi! Jak się człowiek nudzi, to szuka sobie rozrywki. To tak ładnie świstało i się świeciło, więc się tym bawiliśmy. A jakby ktoś w łeb dostał? Takieśmy sobie znaleźli wojenne zabawki – śmieje się Babcia, patrząc na moją przerażoną minę.

górskie zbocza

Żydzi w bobie

Babcia wiele razy w swoich opowieściach wspominała żydowskie imiona. W każdej wsi Żydzi prowadzili sklepy, byli lubiani; Babcia znała wielu z nich ze szkoły.

B: Mówiłam ci, że w naszej wiosce byli Żydzi? Oh, takie przystojne chłopaki! Pamiętam, że byli bardzo mili, dziewczyny zawsze się za nimi obracały. Mój ojciec przyjaźnił się z ich ojcem. Był taki czas, nie pamiętam o co dokładnie chodziło, kiedy Żydzi musieli się ukrywać. Wszyscy powychodzili z domów i uciekli. Ojciec nie odezwał się na ten temat słowem, nawet kiedy Matka pytała gdzie te jego Żydki się podziały. Chodził do sąsiadów, czasem na pole. Nigdy nie chodził dalej, niż do sąsiedniej wsi, bo za bardzo bolała go noga. Mówiłam ci, że Niemcy postrzelili mi Ojca na wojnie? No więc utykał, a po kilku latach zmarł. Miałam czternaście lat kiedy go chowaliśmy…

A: Babciu, ale miałaś mówić o Żydach…

B: Tak, o Żydach. W wojnę nie trzymaliśmy Żydów w domu. Ojciec nie robił takich rzeczy. Ale była inna historia. Mieliśmy sąsiadów za Żydów i gdzieś przepadli. Potem się okazało, że musieli się ukrywać w lesie. Bardzo się kiedyś zdziwiłam, że ojciec na samym końcu pola zasadził bób. To są takie duże, wijące się krzaki. Ojciec zabronił nam tam chodzić.

B: Kiedyś chodziłam sama po polu, a mieliśmy naprawdę duże pole, sięgające lasu. Myślę, że była jesień, niczego akurat nie sialiśmy, ani nie zbieraliśmy. Nie pamiętam czy chciałam uzbierać gałęzi na ognisko czy trochę uprzątnąć brzeg pola, ale przeszłam na sam jego koniec. Dłubię sobie w ziemi, doskonała cisza, nie ma żywej duszy. Nagle coś rusza się w krzakach. O mało nie narobiłam w gacie. Okazało się, że to ojciec naszych Żydów. Nie wiem co robił w tych krzakach, poza nim nie widziałam nikogo więcej. Tuż przy polu kotłowały się zarośla pełne chmielu i innych roślin, które się pięły i pętliły. Tak sobie myślałam, że mógł tam mieć swoje legowisko. Może nawet poukrywał tam całą rodzinę.

B: Potem, jak już było bezpieczniej, tamten Żyd poszedł do ojca, żeby mu podziękować. Oni się cały czas chowali w tym bobie. Jakbyś tam poszła i zobaczyła: oni zrobili tam sobie ogromne gniazda. Takie okrągłe, których nie było widać z drogi. Potem ojciec się śmiał, że mu zniszczyli cały bób. W ogóle mówił temu Żydowi, że cud, że ich tam nie znaleźli, bo strasznie hałasowali.

A: W lesie?

B: Nie wiem na pewno. Ojciec nigdy nic mi nie powiedział. On strasznie się bał, że ktoś coś usłyszy; że ktoś doniesie. Robił dużo, ale zawsze poza domem; zawsze tak, żeby nie zostawiać śladu.

A: No ale co z tymi Żydami?

B: Icek, Ojciec tych fajnych chłopaków siedział przykucnięty na brzegu pola. Wystraszyłam się jak głupia, ale nie uciekłam. Czekam, czy coś powie, czy coś mi wyjaśni. On do mnie “Powiedz. Powiedz Ojcu, że się Salka rozsypała”.

A: Jaka salka?

B: Salka to jest imię. Żonę Icka wołali Salka. Nie wiedziałam, o co mu chodzi, ale prosił. Pobiegłam do Ojca, powiedziałam, że byłam na polu przy lesie. Nie zdążyłam dokończyć, Ojciec wyciągnął mnie z domu i zapytał, co się stało. Powiedziałam mu, co kazał mi powtórzyć Icek. Ojciec powiedział, że mam nikomu dalej nie mówić i że nigdy więcej nie mam tam chodzić, bo się dowie. Bardzo mnie kochał, chyba najbardziej z rodzeństwa, ale się wystraszyłam. Więcej nie poszłam.

A: Ale co się stało z tamtą rodziną?

B: Po jakimś czasie, kiedy było już spokojniej, Matka zapytała Tatę po co wynosił te wszystkie koce i inne graty z domu. Ojciec wyjaśnił, że Salka urodziła w lesie, a Icek prosił o pomoc.

A: I dziecko nie umarło? Przecież potem musiało być zimno.

B: Nie wiem. Ojciec kazał o to więcej nie pytać, więc się nie pytałam.

A: A potem?

B: A potem umarł on.

O koniu i o Niemcu

B[abcia]: A mówiłam ci, jak koń zeżarł Niemcowi czapkę? Aleśmy się wtedy śmiali. Tak sobie teraz myślę, jak strasznie było wtedy niebezpiecznie. A my się śmialiśmy…

Sąsiedzi rodziny babci ukrywali Żydów. Całą rodzinę. Mieli bardzo agresywnego konia więc uznali, że nikt się do niego nie zbliży. Kazali więc swemu znajomemu by schował się w małej piwniczce, która była w stajni. Kiedy się w niej ukrył, na klapie zamykającej składzik stanęła klacz. Kiedy Niemcy zapytali mieszkańców o Żydów, ci powiedzieli, że nie mają nic do ukrycia. Dwóch młodych hitlerowców przeszukało ich dom i resztę dobytku; chcieli też sprawdzić, co kryje się pod klapą w stodole. Kiedy tylko zbliżyli się do klaczy, stanęła dęba, a oni zrezygnowali.

B: Ale to nie był koniec. Kiedy ich dowódca dowiedział się, że nie sprawdzili, co jest pod klapą, przyszedł sam. Taki nabzdyczony i poważny. Kazał sąsiadom zabrać konia i podszedł do składzika. A wtedy klacz go „cap” za czapkę! O mało co mu głowy nie odgryzła. Niemiec się wystraszył jak cholera; powiedział, że przyjdzie jutro.

A[gnieszka]: I przyszedł?

B: Przyszedł. Odsunęli klacz, otworzyli klapę: pusto, bo zdążyli w nocy wyprowadzić Żydów. Aleśmy się śmiali z tego Niemca, który prawie nie stracił z czapką głowy. Był o włos od uciekania na czworaka…