Zbyt szybko

Wszystko kręci się zbyt szybko.

Gna do przodu, nie czeka.
Zakłada słuchawki na uszy i pędzi.
Pędzi biegiem szalonym spóźnionego człowieka.
Spadłej gwiazdy, rozżarzonych węgli.

Ta chwila już nigdy, przenigdy nie wróci!
Trzeba czerpać z niej każdą, najmniejszą nawet radość.
Każdą energię, każde spojrzenie w oczy, każdy zachwyt.

Skoro wyśpimy się po śmierci,
po cóż teraz śnić na jawie, płynąć tylko przez życie,
omijając wszelkie okalające je przystanie?

Przystań.

Zgubiła się.

Pisze ciągle z tą samą pocztą głosową i śmieje się w głos z jej odpowiedzi.

Jest w mirażu.
Estetyczne wrażenie przysłania jej prawdziwe marzenia,
dając im tak głośny wydźwięk.

Gdzie jest moja delikatność, pytam?

Przeklinam, jak szewc,
klnę gdy usłyszą,
albo i gdy są głusi.

Są głusi zawsze i wszędzie.

Gdyby nie byli, nie byłoby mnie tutaj.

Moja frustracja nie kazałaby mi pisać.

Smutny mój Boże

Jesteśmy młodzi do późnej starości

Żyjemy dla jednej chwili

Zrywamy i suszymy wspomnienia
Wstrzymujemy łzy po tych prawdziwych porażkach

Wycieramy nosy wstydząc się niedołężności

Kochamy

Dzisiaj usłyszałam własne słowa
Umysł plótł brednie o chłopcu z sąsiedniej ławki
Zapomniałam, że jest zaraz za mną

Internetowe strony uświadamiają
Że cyfry lubią się zmieniać

Byliśmy dziećmi
Jesteśmy dziećmi

Niektórzy z nas rozpłynęli się
Zamilkli, oślepli, ogłuchli

Niektórych już nie ma
Bo tak po prostu
Nie zdążyli

Widzieć jak w ciele kurczy się dusza
Jak kostnieje smagana bólem i rozpaczą
Słyszeć przerywany oddech kogoś
Kto nigdy przedtem nie płakał

To smutne

Na usta ciśnie się
Klasyczne angielskie “I’m so sorry”
Odsączone z emocji, bezmyślne
Serwowane przy każdej okazji

Smutny mój Boże o promiennej twarzy
Od dawna dzielę ducha między dwoje

Pozostań z nami, błogosław

Nie zniosę bólu Niobe
Nie będę Hiobem.

Cześć, to ja

Ja – niebyła, ja – anemiczna
Z rwącym bólem głowy, pleców, kolan
Z wieczystym katarem
Z narastającą nerwicą

Błogosław mi, Boże mój radosny
Bo taką bym właśnie chciała pozostać

Taką mną

Utknęłam, wiesz, Boże?

Jestem jak pęcherzyk powietrza w strzykawce
Czekam, czekam, czekam i czekam ciągle
I wierzę, że też będzie na mnie czekać

Biegnę, rwę się w tym plastikowym pudełeczku
I wierzę, że się porwę do końca zabierając ze sobą
Moje kolana
Moje nerwy
I mój kochany dom w ludzkich sercach

Dusza ludzka

Dusza ludzka to słodka forma.

Tuli się w sobie
płacze
kocha
drze się na kawałeczki
oddaje się komuś całkowicie.

Gdy stąpamy po ziemi
skromnie przypada do nas co chwila
strzepując kurz z naszych ramion.

Gdy śpimy
a marzenia cichutko sączą się do naszej jaźni
dusza śpiewa.

To syreni głos w którym się zatapiamy
głębiej i głębiej.

Marzenia pochłaniają całe nasze jestestwo
dodają wiary w ludzi i w nas samych
krzepią nadwątloną troskami duszę.

Ballada

Skąpany w blasku chwały jesiennej,
i glorii z serc Ludu płynącej,
kroczy żołnierz u schyłku świata,
pełnego tak bólu i wspomnień.

Anioł go czeka w przedsionku niebios,
i szepce do ucha by zmienił drogę.
Żołnierz oniemiał, i także szepnął
„Aniele kochany, ja tak nie mogę!”

„Kochany, Cudny, Nie rozpoznajesz?”
Zasępił się wtenczas Anioł Nieboga.
„Chodź, ja Ci pokażę gdzie leży szczęście,
Choć nie w tą stronę do niebios droga.”

Żołnierz rozpoznał buzię anielską,
choć wiele wiosen już upłynęło,
ta właśnie gloria na nim spoczęła,
gdy miasto całe w ogniu stanęło.

On, dobry człowiek, na straży czuwał,
wtem ogień w dali zobaczył.
Na alarm krzyknął i blask z nieba spłynął.
Nie wiedział, że tamten coś wtedy znaczył.

Gdy miasto całe we krwi skąpane,
ratunku szukało w modlitwie,
on myślał o domu i stronach rodzinnych,
o ojcu swoim ciętym jak brzytwie.

Raz jeden w życiu poprosił Boga,
o dobroć i wydostanie,
Bóg próśb wysłuchał i Anielica,
Stanęła wnet na wezwanie.

Ta piękna niewiasta z włosów kasztanem,
schyliła się wtedy nad dobrym żołnierzem,
Zajrzała w oczy, bólem zalane,
Głęboko, w sercu, poczuła w nim ranę.

Gdy żołnierz ponownie otworzył oczy,
W zdumieniu swoim się nie odnalazł.
Na polu bitwy ogniem męczony…
W szpitalnym łóżku znikąd się znalazł.

Kobieta piękna o twarzy Anioła,
Snem być musiała na jawie,
Cudowne oczy były złudzeniem
gdy leżał półżywy we trawie.

Dziś jednak te oczy w niego wpatrzone,
miłością biją, co go zdumiało.
Włosów kasztany żołnierz odgarnął
i igrał z losem, jak dawniej bywało.

Czyż grzeszni oboje, że z dróg swych zboczyli?
Odpowiedź Wam pozostawię, słuchaczom.
Jeśli choć kiedyś na to wspomnicie,
będę rada, iż moje słowa coś znaczą.