Bajka o wdzięczności

Nadszedł wielki dzień: urodziny Mamy

Już od tygodnia Tata przypominał nam o jej święcie.

– Pamiętacie, jak obchodziliśmy wasze urodziny? U ciebie – wskazał na mnie – byliśmy w wesołym miasteczku, a u ciebie –machnął w kierunku Antka – w zoo.

Urodziny są super! – krzyknął Antek.

Tylko co możemy dać Mamie? Pójdziemy do zoo? – zapytałem nieśmiało.

Mama lubi zwierzaki, ale myślę, że stać nas na więcej. – zaczął Tata – Laurki? Może. Kwiaty? Nie, kwiaty dostanie ode mnie. Tort? O nie, już widzę jak szalejemy w kuchni.

To co możemy jej dać? – ponagliłem.

Szczerze mówiąc nie wiem. Mama zawsze mówi, że wszystko już ma. Musicie pomyśleć. – uciął Tata, zgrabnie uchylając się od odpowiedzialności.

Myśleliśmy. Myśleliśmy we wtorek. Potem w środę i w czwartek. W piątek trochę zapomnieliśmy. W sobotę byliśmy w gościach, więc to się nie liczy. W niedzielę o myśleniu przypomniał nam Tata.

Hej panowie! Jakie macie pomysły na prezent dla Mamy?

No… – zaczął Antek.

Taaaak… – poparłem Brata.

Eh, chłopaki – westchnął Tata – Dobrze, pomyślmy jeszcze raz razem. Co Mama zawsze mówi o prezentach?

Mają być z serca – wyrecytowaliśmy, każdy po swojemu.

Może coś dla niej zróbcie, narysujcie, napiszcie? – podsunął Tata.

Wiem! – krzyknął Antek – wiem, wiem, wiem!

To ja z tobą! – dodałem szybko, żeby Antoni nie zdążył wykluczyć mnie z grona Ludzi-Którzy-Mają-Pomysł.

Dobrze, pamiętajcie, że prezenty wręczymy Mamie jutro wieczorem – przypomniał Tata, zamykając drzwi naszego pokoju.

Obróciłem się do Brata w nadziei, że nie krzyknął „wiem” pod presją i że projekt naprawdę istnieje. Uśmiech na jego twarzy upewnił mnie, że stworzymy dla Mamy najlepszy na świecie prezent. Od razu zabraliśmy się do pracy.

Następnego dnia, kiedy Mama wróciła już z biura, wszyscy usiedliśmy przy stole. Tata po chwili zerwał się z miejsca i potruchtał do kuchni.

Omal nie zapomniałem! – krzyknął zza ściany, łapiąc oddech – Coś czekało na Ciebie w lodówce!

Po chwili naszym oczom ukazał się wielki, czekoladowy tort z racą zamiast świeczek.

Cze-ko-la-da! – zaskandował Antek.

Cze-ko-la-da! – zgodziła się z przedmówcą Mama.

Tata pobiegł też po bukiet tulipanów i małe pudełeczko z kolczykami.

O matko, czy to są żółwiki? Jakie słodkie!  – zapiszczała Mama. Podobno kończyła 30 lat, ale myślę, że nie była wiele starsza ode mnie i Antka. Dorośli tak nie piszczą.

Tak, żółwiki – uśmiechnął się Tata. – Teraz kolej na panów.

Podnieśliśmy z podłogi najładniejszy karton po butach, jaki znaleźliśmy w domu. Jego wieko pokrywały rzędy kolorowych kresek, najnowsze dzieło mojego Braciszka. 

Trzymaj! – krzyknął Antek, popychając pudło po ziemi.

A co my tu mamy…?  – zaczęła Mama, po czym przerwała.  – Przepraszam, ale nie za bardzo rozumiem. Pomyliliście kartony?

Mamo! – krzyknąłem oburzony – no przecież to są prezenty. Poczekaj, wytłumaczę.

Wyjąłem nasze skarby. Na stole znalazła się stara, drewniana klepsydra, szczotka naszego psa, blok techniczny i duże, zimowe rękawice Taty.

Prezenty mają być z serca – zacząłem swoją płomienną mowę – to są rzeczy, które ci się przydadzą.

Wskazałem na klepsydrę.

Zawsze mówisz, że nie masz czasu, a inne mamy jakoś na wszystko go mają. Tata kiedyś mówił, że klepsydra ma w sobie czas. Spójrz – obróciłem przedmiot do góry nogami – te ziarenka przesypują się tak wolno, że na pewno jest go tam dużo.

Następnie podniosłem szczotkę Zoli .

To do czesania, bo często mówisz, że włos ci się jeży na głowie. Nie mamy grzebienia dla jeży, ale pies to taki jakby duży jeż.

Spojrzałem na Mamę. W skupieniu pokiwała głową. Sięgnąłem po blok techniczny.

Mówiłaś, że w naszym domu nic nigdy nie jest proste. Zobacz! – pokazałem jej poszczególne kartki – Antek ich jeszcze nie zniszczył! Są gładkie, niepogniecione!

Na stole zostały zimowe rękawiczki Taty.

Jak jesteś zła, to mówisz „trzymajcie mnie, bo oszaleję”  – podałem jej rękawice – Proszę, Tata może cię trzymać rękawiczkami, tak jak Zolę u weterynarza.

Mama parsknęła śmiechem. Podeszła do łazienki i wydmuchała nos. Potem uklęknęła przy Antosiu i obu nas przytuliła.

Dziękuję, chłopaki. Dostałam od was najlepszy prezent na świecie – westchnęła i mrugnęła do Taty – kubeł zimnej wody.

Nie mamy kubła! – krzyknął przerażony odkryciem Antek.

Tak się tylko mówi – zaśmiała się Mama – pokazaliście mi, jaka czasem ze mnie maruda. A przecież mam wszystko, co mi potrzebne do szczęścia. 

I bądź tu mądry – westchnął Tata. – zaraz święta, a ona znów mówi, że niczego nie potrzebuje… .

Szczepienia cz.1: Bolączka rodziców, ból dzieci.

O naszym pierwszym „pełnowymiarowym” szczepieniu nie godzi się pisać zdawkowo; opowiem o nim w innym wpisie. Warto jednak krótko ponarzekać na szczepienie szpitalne.

Po cesarskim cięciu czułam się jak przejechana przez czołg radzieckiej konstrukcji. W moim planie porodu poprosiłam, żeby dziecko zostało zaszczepione w drugiej dobie życia (dla jego komfortu i większego bezpieczeństwa), a także o to by zaszczepić je przy mnie bądź przy mężu (ha, ha, pandemia i te moje „prorodzinne” plany). Położne dostosowały się do moich próśb, ale leżąc w łóżku po cesarce niewiele rejestrowałam; nie widziałam więc samego wkłucia. Niemniej, nie zarejestrowałam nawet gdzie Dziecia ukłuto.

Około 10 tygodnia życia Małemu zaczął na ramieniu wybijać się osobliwy wrzód. Zrobił się mocno widoczny, wystawał, zaczerwienił się; potem niemal znikł. Sytuacja powtórzyła się kilka razy. Na szczęście moi rodzice pamiętali ich przerażenie kiedy to moje ramię wyglądało w ten sam sposób.

Okazuje się, że szczepienie na gruźlicę (podawane dziecku obowiązkowo w szpitalu) często objawia się taką reakcją organizmu. Ranka więc albo finalnie się zagoi albo wypadnie z niej „czop” przypominający klasyczny wrzód. Jest to reakcja organizmu sugerująca, że organizm zareagował prawidłowo no poprawnie podaną szczepionkę. Podobnie wyjaśnia się stan podgorączkowy przy późniejszych szczepieniach.

Oczywiście nie mówimy tu o ropieniu, bólu, powiększeniu węzłów chłonnych czy spuchnięciu ręki.
Rozwagi, Młodzi Rodzice, rozwagi!

Protip: Szczepić trzeba, a ze sprawdzonych źródeł wiem, że szczepionki mimo wszystko nie wywołują autyzmu (szok, c’ nie?!). Mimo wszystko, ze szczepieniami nie trzeba się spieszyć. Jeśli dziecko jest chore, albo ma zbyt wysoki poziom bilirubiny jak nasz Bobas – poczekajcie.

Dobro wraca, a moim duchowym zwierzęciem jest kalafior

Szanowni Państwo – stało się. Rozszerzanie diety.

Pora zacząć przygodę z (nie)sławnym BLW.

Na kilka dni przed oficjalnym półroczem znajomości z Bobasem zdecydowałam, że czas zacząć podawać mu poszczególne produkty spożywcze. Naczytałam się wielu sprzecznych informacji; oczywiście wiedza mojej Mamy (soczki) nie zgadzała się z wiedzą pediatry (dwa tygodnie miękkiej marchewki) i ruchem BLW (klopsiki, makarony, całe warzywa).

Zaczęliśmy od podania Maluchowi marchewki i ziemniaka. Oba warzywa były rozgniecione na papkę. Potem przyszedł czas na brokuł (tak, ten na którym wisiał los całej naszej lodówki). Oczywiście Malec wszystko wypluwał. Po kilku takich „posiłkach” nie chciał nawet mieć jedzenia w buzi. Od razu próbował uciec z krzesełka. Pomyślałam, że spróbuję przekupić go smaczniejszym jedzeniem, jak truskawki. Był równie zachwycony.

Po około dwóch tygodniach czułam się pokonana. Bobas opracował technikę, gdzie spektakularnie wymiotował, gdy jedzenie znalazło się na jego języku. Zaczęłam rozważać normalność takich zachowań. Oczywiście jestem super stabilną psychicznie osobą, więc oszacowałam, że na pewno musimy udać się do neurologopedy.

A oliwa, sprawiedliwa…

Do rozszerzania diety postanowiłam dołożyć zdrowy olej i oliwę. W związku z tym dokonałam zamówienia w wysoce polecanej rodzinnej firmie. Po kilku dniach, zamiast moich dwóch buteleczek za 60 złotych, dotarła do mnie wielka paka. Po rozpakowaniu okazało się, że jest to sześć produktów (za około 300 złotych), których nie zamawiałam. Przez sekundę rozważałam udanie, że nic się nie stało. Sięgnęłam po jedną z butelek i żołądek podszedł mi do gardła.

Nie, to jest kradzież.

Zadzwoniłam do firmy, wyjaśniłam sytuację. Czekało mnie pakowanie, przeprawa z kurierem i kilka rozmów telefonicznych. Moje zamówienie dotarło po dwóch dniach, nieco spóźnione. W trakcie gdy wykonywałam pierwszy telefon mój Bobas sunął sobie majestatycznie na brzuchu po macie, a moja Mama przyniosła mi pozostały z ich obiadu kalafior. Podałam Maluchowi. Maluch wziął zieleninę w łapkę, polizał i zaczął obgryzać.

Od tak sobie.

Leżąc na podłodze.

Jedząc „pod górkę”.

Zafascynowana dałam mu chwilę po czym delikatnie przeniosłam go do krzesełka. Bobas był tak przejęty, że nawet nie przerwał konsumpcji. Rozdziubał całą różyczkę na części pierwsze, a jakieś mikro elementy nawet przełknął, popijając swoją ukochaną wodą z ukochanego kubeczka. W kolejnych dniach zjadł trochę buraka, trochę ziemniaka, kawałek jaglanej chrupki… Tak po prostu.

Może kalafior był najmniej pryskanym produktem, który mu podaliśmy?

Może po dwóch tygodniach był w końcu gotów, by coś przełknąć?

A może, tylko może, dobro wraca?

Wolę wierzyć w to ostatnie. I, na zapas, kupować ekologiczne warzywa.

Ps. Taki ze mnie ekspert z żywienia, jak magister z sensoryki, a dziś naszą zabawą z zakresu Montessori było głaskanie nierównych ścian 😂😂😂.

Dzieci wojny

A[gnieszka]: Babciu, ile właściwie miałaś lat, kiedy wybuchła wojna?

B[abcia]: Siedem. Niecałe siedem, bo jestem z grudnia. Ale pamiętam ją dokładnie. U nas, to wiesz, nie było płotów. No i całą rodziną mieszkaliśmy w kupie. Ojciec już poszedł na wojnę, bo walczył w pierwszej, więc jak tylko wiedzieli, że się zacznie druga, to z pół roku przed wybuchem go ściągnęli do siebie. Ale inni sąsiedzi jeszcze byli.

B: Pamiętam, jak właśnie staliśmy przed naszym domem, pierwszego września, i widzieliśmy jak te samoloty jadą. Takie wielkie bombowce, strasznie dużo ich było. Ludzie mówili, że jadą na stolicę. Wszyscy zadzieraliśmy głowy do góry – Babcia podnosi się i patrzy na sufit – i patrzeliśmy, jak lecą na Warszawę. I tylko było słychać takie niskie buczenie.

B: Pamiętam też, jak człowiek nie przywykł i słyszał raz na jakiś czas w nocy takie „wiu! wiu!” za oknem. Potem się przywykło.

A: I byłaś w stanie tak zasnąć?

B: A co miałam zrobić? Nie spać?

Babcia mieszkała w Pstrągówce, na Podkarpaciu, na którym wojna toczyła się znacznie łagodniej, niż w stolicy. Ojciec Babci był ułanem – gdy był w domu, ciągle odwiedzali go zakonspirowani ludzie, przynosili wici i gazety. Pod domem Państwa L. czasem zatrzymywali się tajemniczy ludzie. Jednak ojciec Babci nigdy nie wpuszczał ich do środka. Rozmawiali na dworze, a goście, posiliwszy się, szybko odchodzili.

B: Pamiętam, jak ojciec opowiadał przyjaciołom we wsi, że zacznie się wojna i żeby robili zapasy. Oni mu nie wierzyli. Ja wiedziałam, że przychodzą do niego różni ludzie; nie pamiętam o czym mówili, ale to były tajne rozmowy. Tylko mnie ze sobą zabierał – zaznacza z dumą. To z jego gazet, które dostawał, uczyłam się czytać, jak matka nie chciała mnie puścić do szkoły, bo musiałam paść krowy.

B: Kiedy ojciec mówił ludziom, żeby nakupili soli i cukru – większość nie usłuchała. Potem przychodzili i ojciec im dawał ze swoich zapasów, aż musiał przestać bo nie starczyłoby dla nas.

O przygodach Babci i jej rodziny opowiem w kolejnych wpisach.

Moje dziecko się zepsuło: część 2

Kupa: temat – rzeka.

Smółka pojawiła się dopiero w trzeciej dobie życia Bobasa. Słyszałam, że jej brak może wiązać się z problemami układu pokarmowego dziecka. Kiedy już przeżywałam wszystkie najczarniejsze scenariusze związane z prawdopodobnym leczeniem farmakologicznym bądź chirurgicznym – Maluch zrobił kupę.

Zrobił?

Oczywiście, że zrobił.

To super. Teraz już na zawsze przestanę się martwić.

Potem kupy pojawiały się kilka razy dziennie aż do szóstego tygodnia gdzie nie było żadnej przez trzy dni. TRZY DNI.

Przeżyjmy ten koszmar razem: kupa pojawiła się dwa razy w nocy. Przez cały kolejny dzień nie wydarzyło się nic. Drugi dzień wyglądał podobnie. Połowa trzeciego dnia również wyglądała krytycznie. Dziecko zachowywało się jak zawsze, brzuszek był miękki. Doszłam więc do jedynych, logicznych wniosków.

Co jeśli to zatwardzenie?! Może pasożyty?! A może jego to boli?!

Po trzech dniach zrobił kupę. Absolutnie normalną, dziwnie żółtą kupę bobasa. W kolejnych tygodniach zaczął robić ją mniej więcej w trzydniowych odstępach. Z rozrzewnieniem zaczęłam więc dopisywać literkę “K” do tych piękniejszych dat w kalendarzu (tak, naprawdę). Nasze życie się unormowało.

Jedyną stałą w życiu są zmiany.

Około dziewiątego tygodnia życia Dzieć nie zrobił kupy przez cztery dni. Nadszedł piąty dzień. Potem szósty.

Siódmego dnia skontaktowałam się z położną, która poleciła podać mu czopek, a w razie braku reakcji organizmu skontaktować się z pediatrą. Bobas miał się dobrze, nie miał już nawet kolek. Popierdywał sobie wesoło nie wiedząc, że wisi nad nim wyrok.

Mój Mąż, który chorobliwie wystrzega się podawania jakichkolwiek leków próbował mnie przystopować. Planowałam dać Bobasowi kolejny dzień przed egzekucją, ale…

Poczyniłam rzecz straszną: weszłam na forum internetowe dla mam.

W jednym z wątków kobieta pisała o chirurgicznym rozcinaniu odbytu niemowlaka, który nie zrobił kupy przez ponad dwa tygodnie. Ten wpis zmroził moją krew i przelał czarę goryczy. Wizja podobnym działań, w dodatku w pandemii, mnie przeraziła.

Zasadziłam się na Bobasa, zdjęłam mu pampersa i… zastałam w nim kupę. Morze kupy. Zrobił ją sam, bez większego wysiłku. Rozmiar był horrendalny, ale nic nie budziło zastrzeżeń. Prawdopodobnie odłożyła się z kilku ostatnich dni (a nie ze wszystkich siedmiu), a w pozostałe dni szybki wzrost Bobasa „pochłonął” cały przyjęty pokarm.

Moja obecna wiedza każe mi wierzyć, że Maluch wchłania niemal 100% mleka matki, a cuchnące gazy stanowią czasem zamiennik dla wypróżnień.

Ta krótka, ale jakże barwna (ha, ha) historia pokazuje, że nie można martwić się na zapas. Z drugiej jednak strony należy zachować zdrowy rozsądek i wyważenie.

W 14 tygodniu życia Synek wyraźnie próbował się wypróżnić, bez efektów. Zaczął marudzić i prężyć się już następnego dnia po poprzednim “K” w kalendarzu. Po 3 dniach zdecydowaliśmy się podać mu czopek (dokładnie ½ czopka o masie 1 gram), żeby mu jednorazowo ulżyć. Czopek przyniósł wyczekiwany efekt, a na buzi Malucha powrócił niezmącony niczym uśmiech.

Jak znaleźć złoty środek?

Głęboko oddychać, robić sobie przerwy od “mamowania” i konsultować swoje obawy – z partnerem, pediatrą czy położną.

Dzieci uczą się mówić i chodzić, ale też wypróżniać. Ten fakt bardzo mnie swojego czasu zaskoczył.

Protip: Przy problemach z wypróżnieniem warto wykonywać masaż brzuszka, taki jak w przypadku kolek. Pomocny jest też „rowerek” czy łagodne zginanie nóżek dziecka; również kiedy jest już w trakcie oddawania stolca.